piątek, 26 lipca 2013

walka na ziemi i w niebie

a walka na ziemi i niebie
przeciwko sobie samemu, o siebie
i walka o święte cele
o wieczne nadzieje
walka o z łóżka wstanie
kolejny taniec w cyrku zdarzeń
i walka o strzępek marzeń
o wieczne nadzieje
jakie tu strony odległej pustki 
senne obszary złej niemocy
i walka o święte cele
o wieczne nadzieje
jakie tu echa gniewne
zwątpienie rozległe i słone wieczory 
i walka o strzępek siebie
o wieczne nadzieje i sens
coma - zero osiem wojna


dietuję. obżeram się. hulam hula hopem. zamykam się przed światem. wcześnie wstaję. bo nie mogę spać od natłoku myśli. czytam wasze blogi. choć nie komentuję, bo jestem wypruta z weny do napisanie czegokolwiek. oglądam filmy, słucham muzyki, momentami zaglądam nawet do podręczników. no i lekarz powiedział, że mam za dwa miesiące operację.

niedziela, 21 lipca 2013

niepozornie

chęć rozpoczęcia walki z cellulitem zaprowadziła mnie w piątek do apteki po ochwalone i osławione w internecie bańki chińskie. stoję z małym, fioletowym pudełeczkiem w kolejce do zapłacenia. mój wzrok pada na towar przy kasie oznaczony jaskrawo żółtą naklejką informującą o promocji. sudafed. w głowie natychmiast pojawia mi się wizja cudownego nic nie jedzenia, łykania rdzawopomarańczowych tabletek i popijania ich beżowym napojem pełnym kofeiny. spadek wagi i nadzwyczajna energia mimo ujemnego bilansu. cudowna pseudoefedryna krążąca po całym moim nieatrakcyjnym ciele. głowa powoli mi pęka od kłótni głosów. wygrywa zdrowy rozsądek, mówiący że do niczego dobrego, a na pewno zdrowego mnie to nie zaprowadzi. z trudem zmuszam się do odwrócenia wzroku. biały regał pełny prostokątnych kartoników w różnych kolorach. skupiam się tylko na jednym pudełku bo wygląda tak znajomo. zielone z żółtym kwiatem. senes. trzydzieści saszetek mogących w dużej mierze wyzwolić mnie od skutków objadania. w głowie nowa wizja, jak po wyjściu z apteki udaję się do tesco i wychodzę z reklamówką pełną słodyczy i opakowaniem sensu w torbie. jak tony węglowodanów popijam wybawicielskim naparem. zdrowy rozsądek znowu wygrywa. wychodzę z apteki wyłącznie z pudełkiem chińskich baniek. jeden głos w głowie gratuluje mi, mówi że wygrałam, że jestem zwycięzcą, że jestem silna. drugi szyderczo się śmieje. twierdzi, że przegrałam chudość. że przegrałam wszystko, że jestem chodzącą porażką. i to w dodatku obleśnie otłuszczoną porażką. a ja tak na prawdę nie wiem czy już iść wykopać sobie grób, czy dopiero za dziesięć minut. fuck.
przepraszam, że dawno mnie tu nie było. wstawanie rano pełnym motywacji i zasypianie pełnym frustracji wyprało ze mnie całą wenę. mam poczucie zmarnowania dwudziestu jeden dni wakacji i sześciu tysięcy czterystu osiemdziesięciu dni życia. chyba najwyższa pora coś zmienić. 

wtorek, 9 lipca 2013

fałszywe rozmiary

"(...) widzisz ten bebech? - znów walnął się w brzuch. - chciałem z nim skończyć. wierzyłem, że mi się uda, że któregoś dnia zacznę dietę i pozbędę się balastu. zamiast tego kupuję coraz obszerniejsze spodnie, tłumacząc sobie, że producenci fałszują rozmiary. możliwe, że za parę lat będę musiał nosić spodnie klauna. będę wyglądał jak palant, i nawet tona pigułek przeczyszczających mi nie pomoże (...)"

tak. myślę, że moja biografia mogłaby zacząć się od podobnego cytatu.
może jakaś głodówka jutro? brzmi kusząco. 


sobota, 6 lipca 2013

rozmowy mi trzeba

rozdziera mnie rzeczywistość. balansuję na linie grubości struny e w mojej gitarze elektrycznej która już od kilkunastu miesięcy leży nietknięta w pokoju. balansuję pomiędzy tym co chcę, a tym co powinnam chcieć. pomiędzy tym czego inni ode mnie oczekują, a tym czego oczekuję sama od siebie. pomiędzy tym co podpowiada mi serce, a tym co mówi rozum. pomiędzy poczuciem godności i honoru, a potulnym zwinięciem ogona i przyznaniu komuś racji. pomiędzy totalną euforią i katastroficzną depresją. 

nie chce mi się oddychać biorąc głęboki wdech. czule przemawiam do serca by zwolniło swoje skurcze i rozkurcze jednocześnie pobudzając je kawą. myślę o tym jak lubię ciszę słuchając głośno muzyki. pragnę chorobliwej chudości przeżuwając ciasteczko. kręcę głową potakująco mówiąc nie. wysyłam za dużo sprzecznych sygnałów. 

bardziej niż rozwiązać te wszystkie nierozwiązane sprawy potrzebuję nie wymyślać sobie kolejnych problemów. nie dopowiadać tego czego nikt nie wypowiedział. nie widzieć tego czego nie ma. potrzebuję pstryknąć palcami i się rozpłynąć w przestworzach. potrzebuję stać się mgielnym obłokiem. choć na chwilę. 
najłatwiejszym rozwiązaniem byłaby po prostu rozmowa. ale ja nie jestem typem który mówi. ja słucham. tylko tym razem nikt nie ma mi nic do powiedzenia i to jest bardziej bolesne niż myślałam.

sześć trzy sześć.
jeszcze więcej mnie.
jeszcze więcej beznadziejności.